Sługa Boży ks. Władysław Mączkowski (1911-1942)

Rys biograficzny

  Władysław przyszedł na świat 24 czerwca 1911 r. w Ociążu pod Ostrowem Wlkp., jego ojciec pracował jako kamerdyner we dworze. Był najmłodszy z licznego grona rodzeństwa. Maturę złożył w Ostrowie 28 maja 1931 r. i zgłosił się do seminarium duchownego, Proboszcz wystawił kandydatowi wzorową opinię. Świadectwa wakacyjne z okresu klerykatu charakteryzują go jako młodzieńca pobożnego i skromnego, zamkniętego w sobie, unikającego rozrywek, ale chętnie pomagającego przy ołtarzu i regularnie przystępującego do sakramentów. Jedna z opinii przełożonych seminaryjnych jest bardzo lakoniczna: średnio zdolny, pilny, spokojny i zamknięty. Hrabiowski kamerdyner był ubogi, stary i chory zmarł, gdy syn przebywał w seminarium. Jeden z braci Władysława, ten właśnie, który najwięcej pomagał, także umarł wcześnie. Inni sami mieli trudności w utrzymaniu rodzin. Alumn Mączkowski prosił więc o odroczenie opłat czesnego. Kiedy otrzymał stypendium, musiał je przeznaczyć na spłatę długu w seminarium, na podręczniki i ubiór. Na pomoc hrabiowską nie mógł liczyć. Twarda była ta uboga młodość, a młody człowiek słabe miał zdrowie. Święcenia kapłańskie przyjął 2 maja 1937 r. Na pierwszą placówkę w dniu 1 lipca został skierowany do wiejskiej parafii Słupy, gdzie pracował dwa lata. W lipcu 1939 r. zaproponowano mu objęcie wiejskiej parafii w Radkowie, ale zrezygnował z niej i przyjął skierowanie na wikariat do Szubina /tutaj jest cztery miesiące/. Gdy wybuchła wojna 1 października 1939 r. zaaresztowano jego proboszcza ks. Stanisława Gałeckiego, z którym spotkał się później w Dachau. Ks. Mączkowski zaczął ukrywać się u dwóch rodzin w parafii i po kryjomu służył posługą kapłańską chorym (najpierw u rodziny Muziołów w Szubinie, potem w pobliskiej wsi Smolniki u rodziny Ucińskich). Ostrzeżono ich jednak potajemnie, że grozi niebezpieczeństwo za ukrywanie księdza. Na polecenie władzy duchownej objął jako administrator wiejską parafię w Łubowie pod Gnieznem, gdzie mieszkała z nim matka. Ks. Mączkowski z trudem przebijał się przez ubogie życie, aby móc studiować teologię. Poważnie pojmował powołanie i bardzo pracowicie przygotowywał się do jego wypełnienia. Był klerykiem surowym dla siebie. Albo pracował albo się modlił albo służył innym. Wyrazem duchowej karności było – co zapamiętali koledzy – staranne zachowywanie milczenia, jakie obowiązuje w godzinach wieczornych w seminarium. Pamiętano go jako niezwykle pogodnego kapłana. Z tej wysokiej szczupłej, ascetycznie wyglądającej postaci – pisze ks. Mieczysław Posmyk – biła jakaś siła wewnętrzna, która pozwalała mu nie tylko sprostać obowiązkom, ale i wykonać je należycie. Uważano go za utalentowanego kaznodzieje, który zwłaszcza podczas kazań pasyjnych skupił uwagę słuchaczy. Intensywnie zajmował się w duchu wychowawczym organizacjami młodzieżowymi. Miał opinię dobrego i głębokiego spowiednika. Także księża pociągnieci jego znajomością ludzkiej duszy, wybierali go na spowiednika swoich sumień. Był kapłanem który dużo się modlił. Parafianka z Łubowa, która spotkała go z okazji chrztu córki, jeszcze dziś pamięta że właśnie w pierwszych miesiącach wojny wielokrotnie widziała młodego proboszcza klęczącego w kościele na modlitwie. Uważał go za człowieka głębokiej wiary i modlitwy; był skupiony, a jego życie nacechowane umartwieniem.

Męczeństwo

Aresztowanie nastąpiło 26 sierpnia 1940 r. w Łubowie. Gestapo przewiozło ks. Maczkowskiego do przejściowego obozu w majątku wiejskim w Szczygielinie, gdzie więźniowie przebywali w bardzo prymitywnych i surowych warunkach. Po trzech dniach (29.08.1940) dużą grupę kapłanów (525) wywieziono do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen, a stamtąd w grudniu poszedł transport polskich księży do Dachau. Ks. Władysław otrzymał tu numer 22760. Pamiętający go kapłani: ks. Mieczysław Posmyk, ks. Dezydery Wróblewski, ks. Edmund Polewodziński, powtarzają zgodne świadectwo, że w obozie zachował dużą pogodę ducha i przejawiał nadzieję, że nadejdą jeszcze jasne dni. Uważają, że te dni rzeczywiście nadeszły w postaci pewnych złagodzeń strasznego rygoru obozowego, m.in. pozwolono więźniom otrzymywać paczki żywnościowe. Ale on tych dni nie doczekał… Ks. kard. Adam Kozłowiecki w dniu 21 września 1940 r. zanotował: „Dzisiaj niedziela i pierwszy dzień, w którym nie mamy Mszy św. /kapłanom polskim zabroniono wstępu do kaplicy na bloku niemieckich księży- LG/. Dzięki niedzieli jednak nie zaczynamy naszego „upadku” od tych idiotycznych ćwiczeń na placu apelowym. Wracamy na bloki i modlimy się przy stołach. Przy naszym dobrało się bardzo miłe i zgrane grono: Mączkowski […] [wśród 11 nazwisk wymienia ks. Mączkowskiego na początku – LG]. Ks. Grabowski odprawił ‘suchą Mszę św.’ potem zmówiliśmy litanie do Najświętszego Serca Jezusowego, do Matki Boskiej i św. Józefa /Ucisk i strapienie , Kraków 1967 s. 290/. Osłabiony i wycieńczony ks. Mączkowski miał jednak siłę, by podnosić na duchu przygnębionych, a nawet dzielić się kęsem chleba z własnej kromki, co ze względu na powszechny głód uważano nieomal za gest bohaterski. Ci, którzy z nim wówczas pracowali – wspomina ks. Posmyk – mieli go zawsze żywo w pamięci, jak ustawicznie w duchu wiary tłumaczył na dobre wszelkie przykrości tego okropnego życia. Uważali – odnotował ks. Wróblewski – że był żywą ilustracją słów : „Tym, co Boga miłują, wszystko na dobro wychodzi” (Rz 8,28). Zapamiętali także, że w ogrodzie obozowym gdzie był zatrudniony, pracował więcej niż inni, bo zupełnie nie umiał udawać, że pracuje. A praca była bardzo ciężka. W zimie 1941/1942 panowały ostre mrozy i spadło wiele śniegu, który więźniowie, zwłaszcza księża, musieli zbierać z ulic obozowych i wynosić. Potem następował morderczy wysiłek pod gołym niebem, przy surowej pogodzie i różnych szykanach na „plantażach”. Zginęło wówczas około 350 kapłanów. Przy tym zajęciu ks. Mączkowski szybko tracił siły, a chorowity organizm nie wytrzymywał wysiłku i głodu. Paczek jeszcze wówczas więźniowie nie mogli otrzymywać. W maju 1942 r. był już prawie wyczerpany fizycznie, miał opuchniętą twarz i nogi, ale nawet i wtedy dzielił się okruszyną chleba. W lipcu zaś nie mógł już maszerować ani stać przy pracy. Im bardziej słabł, tym częściej mówił o śmierci, ale było to – tak zapamiętali współbracia – mówienie w wierze, bo upatrywał w śmierci przede wszystkim radosnego spotkania z Chrystusem. To zapewne odrywało myśli od przykrości i cierpień, i pozwalało zachować nadzieję, że ponad niedolą, jaką musi przeżywać, jest Pan, ku któremu wyrywa się serce… Pomoc przyszła zbyt późno. Sztubowy (więzień funkcyjny w izbie obozowego baraku) Austriak, nazwiskiem Juliusz Hruby – zapisał ks. Posmyk – ujęty szlachetnością nieśmiałego więźnia –księdza próbował go ratować „organizując”, jak umiał, dodatkowe jedzenie, ale organizm był zbyt wycieńczony i nie chciał przyjmować pokarmu. Wyłączono go z pracy i skierowano do bloku „inwalidów” (z bloku 30, gdzie mieszkał od 1940 r., przeszedł na blok 25, a w końcowych dniach na blok 27). Gdy tam odchodził, dostrzegano u niego niezmiennie ducha pogodnej wiary. Po kilkunastu dniach przyszła śmierć. Przyspieszyła ją gwałtowna biegunka nabyta prawdopodobnie wśród innych chorych. Do oczekiwanej radości u Pana odszedł 20 sierpnia 1942 r. po jednym roku uwięzienia. Gdy w obozie więzień mówił o śmierci jako o radosnym spotkaniu z Chrystusem, nie można tego uznać za wyraz tępej rezygnacji zadręczonego człowieka. Gdy tym słowom towarzyszyły dowody ofiarnej miłości bliźniego, trzeba się zadumać. Koledzy więźniowie, uważali, że był przykładem cichego i ofiarnego zapominania o sobie, że sam skupiony i spokojny wnosił w to straszne życie jasność i dobroć. Spalono go w obozowym piecu krematoryjnym.

Sława męczeństwa

W ciągu dwóch lat spędzonych w hitlerowskich obozach, młody kapłan ks. Władysław Mączkowski został zamęczony i oddał Bogu życie. Jeżeli nawet w zachowanych wspomnieniach nie określono go jako męczennika, to jednak można wyczytać tam jakby ukrytą myśl, która na to wskazuje. Dwa elementy przemawiają za tym, a mianowicie intensywność cierpienia i szybkość procesu wyniszczenia fizycznego oraz niektóre cechy duchowej sylwetki Sługi Bożego. Wyniszczenie fizyczne organizmu młodego, dotąd zresztą nie rozpieszczanego przez życie człowieka (skromne warunki domowe i kleryckie), dokonało się w ciągu krótkiego czasu. Podobnie jak inni musiał być świadom, że staje się coraz słabszy. Mimo to zachował pogodę ducha, nie tracił nadziei i nie popadał w rozpacz, skoro potrafił mówić o śmierci jako o radosnym spotkaniu z Chrystusem. Świadomie – świadczą o tym słowa – przygotowywał się na to, że spotka Pana. Jego zaś postępowanie dowodzi również, że nie bał się tego spotkania, ponieważ umiał przełamać nawet własny głód, by podzielić się z bratem kęsem chleba, a jednocześnie pracować więcej niż inni bez oszczędzania siebie. A przecież czuł, że staje się coraz słabszy. Takie postępowanie znajduje oparcie w jego szlachetnej pobożności, z której czerpał bodźce zarówno do przyjmowania postawy ofiarnej, jak i do czekania na radosne spełnienie się doczesności. Bibliografia: Ks. Ludwik Gładyszewski Męczennicy za wiarę 1939-1945 Michalineum 1996 s.65-68

Witraż w kościele pw. Św. Marcina w Szubinie

Tablica na kościele św. Małgorzaty na cmentarzu w Szubinie —>

Tablica z nazwą ulicy nazwanej imieniem błogosławionego, ulica prowadzi ze Szubina do Smolnik, którą uciekał by ratować swoje